top of page

Moja presja.



To będzie prawdopodobnie najbardziej osobisty wpis jaki do tej pory umieściłem w sieci... I przy okazji najdłuższy :) Ale chciałbym, żebyście mogli go przeczytać. Być może część z Was poczuje się podobnie, w końcu żyjemy zwykle tak samo. Może też komuś otworzy oczy. A przy okazji dam się lepiej poznać. To dość długa historia, więc jeżeli przeczytacie ten tekst do końca, będę Wam niezmiernie wdzięczny, bo to ważne dla mnie słowa.



OTO MY


Zawsze chcieliśmy czegoś więcej. Tak, nieustannie w naszych głowach gotowała się myśl, że stać nas na coś wyjątkowego i możemy coś z tym życiem zrobić. Już nawet abstrahując od marzeń o USA. Gdzieś ta normalność, regularność nas męczyły. Nawet kiedy próbowaliśmy siebie przekonywać, że przecież jest OK, nasze życie wygląda fajnie i mamy ogólny spokój, to w głębi serca wciąż coś gryzło. Nasz przyjaciel i największy wróg. Kompan i największy kat. Nasza presja.


Nie wiem skąd w nas takie pragnienie. Prawdopodobnie wiele wydarzeń z wcześniejszych lat złożyło się na to kim jesteśmy i jak myślimy. Jedno jest pewne - nie zawsze to pomaga... Moja presja męczy mnie, czasami doprowadza do szału. Bywa, że sięgam po butelkę whiskey i przesiaduję całą noc zastanawiając się co jest ze mną nie tak. Są pewne symptomy, które wychodzą na jaw, ale to jeszcze nie wszystko. Ciągle coś jeszcze siedzi głęboko w umyśle.



TAK BYŁO


Po ukończonych studiach miałem ciężki czas, kiedy wszyscy znajomi dawno zadomowili się na stanowiskach w poważnych instytucjach, a ja wciąż nie wiedziałem co ze sobą zrobić. To było nawet zawstydzające kiedy wpadałem do banku i z obsługą witałem się na "cześć!" bo przecież dobrze się znaliśmy. A ja albo bez roboty, albo robota nijaka. Ulgę dawały mi weekendowe posiadówy w miejskim parku z całą ekipą, gdzie piliśmy na umór i marzyliśmy o wielkich rzeczach. Często słyszałem w tamtym okresie - od znajomych jak i od ludzi, którzy pragnęli wbić mi szpilę - że jestem stracony, przepity i marnuję sobie życie. Ba, kiedyś spotkałem w knajpie dziewczynę, która mnie kojarzyła i tak jakoś od słowa do słowa rozwikłała się dyskusja. W pewnym momencie mówi do mnie: "wiesz co, jesteś całkiem spoko, co takiego robisz, że ludzie mówią, że jesteś psychiczny?". Hah, jak strzał w mordę. W kuluarach zawsze toczą się dyskusje, ale łatki psychola nigdy się nie spodziewałem. Być może już wtedy rodziła się we mnie chęć udowodnienia czegoś światu. Udowodnienia w sposób szczególny.


Tułałem się tu i tam nie wiedząc czego chcę. Kumple śmiali się ze mnie, bo potrafiłem rezygnować z pracy po dwóch-trzech dniach, jeśli ktoś mnie wk*rwił albo czułem, że robię rzeczy poniżające. Myślałem, że coś ze mną jest nie tak, że odpuszczam zbyt łatwo. Ale w głowie zawsze pulsowała myśl "to nie jest to i szkoda na to czasu". Pracowałem na budowie, w pięciogwiazdkowym hotelu, na monitoringu ciągnąc nocne zmiany i czułem, jak tracę nadzieję...


Żeby zostać na kursie chwytałem się różnych rzeczy - najgorszą decyzją były książki o samodoskonaleniu. Pomyślałem, że w tych trudnych momentach pozwoli mi to przetrwać i utrzymać się na jakimś poziomie. Na początku nawet mnie to wkręciło, wchłaniałem dziesiątki książek, wprowadzałem w życie zmiany. Pewnie niektórzy znajomi pamiętają, że bywały momenty kiedy p*erdoliłem dziwne rzeczy ... :) Ale tak właśnie było, stałem się trochę ćpunem samodoskonalenia, sam wstrzyknąłem sobie truciznę do głowy. A to zbudowało jeszcze większą presję i jeszcze większe oczekiwania. Zamiast pomagać, w zasadzie ciągnęło mnie to wgłąb czarnej dziury, gdzie czułem, że będzie bardzo niebezpiecznie...

Jeżeli nadal tu jesteście i czytacie to proszę Was, ostrożnie z tymi guru motywacji.



PRZEŁOM


Wtedy pojawiła się możliwość pracy w poważnej firmie, międzynarodowej instytucji, wielkim graczu na rynku. Na rozmowy dostałem się z polecenia - bez doświadczenia, bez większej wiedzy praktycznej, ale kumpel stał za mną murem. Dzięki Andrzej! Pierwsza rozmowa nie była udana, nie zostałem przyjęty, ale po paru tygodniach dostałem telefon, że mój profil pasuje do innego działu. Przechodziłem przez cztery etapy rozmowy kwalifikacyjnej, a ostatnią odbywałem już z osobami prowadzącymi zespół. Oczywiście brak doświadczenia nie przemawiał za mną w świetle innych kandydatów, ale wtedy postanowiłem uzewnętrznić się do oporu, pokazać ambicje które we mnie wręcz kipiały. To była trudna rozmowa, ale wiem, że zrobiłem dobrze, przynajmniej dla siebie.


Tydzień później dostaję telefon - "zapraszamy na kolejną rozmowę". Jak ja się wtedy wk*rwiłem. Że niby ostatnie spotkanie nie było wystarczające? K*rwa, mówcie po prostu tak czy nie. Pomyślałem chwilę i mówię do Pam - "nie, p*erdolę, nie idę tam, to jest już żenujące, mam tego dość". Czułem, że stoję nad przepaścią, traciłem wiarę w to, że coś jeszcze uda mi się ze sobą zrobić. Ale Pam zrobiła wtedy najlepsze co mogła. Znała mnie doskonale, więc wiedziała jak na mnie wpłynąć. Powiedziała "Zola, walić to, nie denerwuj się takimi rzeczami. Pójdź tam dla jaj, zobacz co powiedzą, pamiętaj, że nawet jak coś pójdzie źle to damy radę." Dzisiaj - w kontekście tego gdzie jestem - myślę sobie, co by było gdybym nie miał Pam obok siebie? Gdybym w tamtym momencie był z kimś innym o zupełnie innych wartościach? Brrr, ciary...


Koniec końców usłuchałem i poszedłem na tą rozmowę, gdzie okazało się, że chciano mi jedynie osobiście przekazać, że zostaję przyjęty do firmy. Wow, a byłem o krok od zrezygnowania. Ta firma wyśle mnie później do USA. Dacie wiarę jaki to był moment? Rozumiecie ile mnie dzieliło od katastrofy? Potrzebuję kolejnego łyka whiskey, kiedy o tym myślę...



WAR ZONE


Firma stała się moją strefą wojny, dosłownie. Nagle zyskałem przestrzeń, w której mogłem się wykazać, a efekty mojej pracy były zauważane, doceniane. Moje poczucie wartości rosło w ogromnym tempie. Szybkie wprowadzenie do biznesu, delegacja do Londynu w ramach uznania, kolejne osiągnięcia. Sukcesów nie było widać końca. Heh, tylko, że to ja nie widziałem końca, chciałem więcej, nie mogłem się już zatrzymać, a przy tempie jakie narzuciłem sobie brakowało powoli narzędzi żeby mnie dalej motywować i wynagradzać osiągnięcia. Zacząłem się palić...


Teraz rozumiem, jak działa korpo i każdy, kto pracuje w takiej firmie powinien zapytać sam siebie, czy jest na to gotowy. W korpo albo klękasz i poddajesz się zasadom albo wypalasz się zawodowo i jako wrak człowieka szukasz nadziei gdzie indziej, wpadając zwykle w to samo gówno. W korpo trzeba mieć też szczęście, znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Ja byłem tam w kiepskim momencie. Chciałem kolekcjonować złote sztabki, kiedy do dyspozycji były tylko drewniane klocki. A mój umysł pędził i nie chciał wyhamować, ni ch*ja...



A..AMERYKA?!


Jednak pojawiło się światełko w tunelu. Całkiem spontanicznie i nieoczekiwanie pojawił się realny temat wylotu do USA. To był grom z jasnego nieba. Kiedy usłyszałem, że to jest naprawdę możliwe zrobiło mi się gorąco. Nawet początkowo chyba chciałem się wycofać, przestraszyłem się, jak to k*rwa, teraz będę miał okazję spełnić największe marzenie swojego życia?! Wróciłem do domu, opowiedziałem Pam co się wydarzyło i oboje wymienialiśmy przerażone spojrzenia. Nierealne. A jednak...


To było to, spełnienie moich ambicji. Polecę podbić Amerykę, to był ten ogień, który przygasał i nagle znowu rozbłysnął oślepiającą łuną. Moje dni od tej pory to była mieszanka ekscytacji z gasnącą wiarą w siebie. "Może to będzie za ciężkie? Może nie dam rady? Co jeśli zawiodę?" A po chwili myślałem - "stary, przecież czekałeś na to latami, LATAMI! Twój złoty strzał przyszedł nieoczekiwanie ale chwyciłeś byka za rogi i pociągnąłeś temat, byłeś tam gdzie trzeba, nie zawahałeś się ani chwili! Jesteś gość! Uświadom to sobie, być może polecisz do USA, k*rwa, do U-S-A, rozumiesz?!" Nie było dnia, żebym o tym nie myślał, to była prawdziwa obsesja. Pragnąłem tego na maksa, a jednocześnie byłem przerażony. Wkrótce i to stało się moją obsesją.


Wtedy stało się najgorsze co mogłem sobie wyobrazić - mój wylot stanął pod znakiem zapytania. Jak wspomniałem, byłem tam w kiepskim momencie. Najpierw było 60%-40% że się uda. Potem było już fifty-fifty. A dalej zupełna niewiadoma. Gwóźdź do trumny. Zdążyłem się już nakręcić, zrobić sobie nadzieje, wyobrazić zmiany w życiu, a tu nagle JEB! i wszystko zaczyna się kruszyć. Straciłem energię, wolę walki, cokolwiek, miałem fatalny rok. Bałem się, że jeśli się nie uda to nie wiem co ze sobą zrobię. Chciałem mieć to już za sobą, wręcz wymuszałem na przełożonych przyspieszenie decyzji. To mogło być głupie, ale wtedy chciałem mieć już święty spokój - a tak szczerze to usłyszeć NIE i zamknąć temat.


Na moje szczęście w pracy poznałem ludzi, którym mimo wszystko zależało. Pomimo wielu przeciwności, rozmów na szczeblach gdzie my pracownicy szeregowi jesteśmy tylko cyferką w tabelce, zawołano mnie do pokoju na rozmowę i usłyszałęm "Jedziesz". Byłem tak zmęczony całą tą historią, że na początku przyjąłem to ze spokojem. Wróciłem do domu, nalałem do szklaneczki bourbonu, a kiedy cały stres dnia odpuścił w głowie znowu pojawiła się myśl:


O k*rwa...



PUENTA


Za miesiąc miną 2 lata, jak jesteśmy w USA i wciąż pamiętam tę historię jakby wydarzyła się wczoraj. Temat Stanów to materiał na osobny wpis, ale jedna myśl nie daje mi spokoju. Nie wiem co by ze mną było, gdybym trafił od razu do Nowego Jorku. Boję się myśleć co mogłoby się stać z człowiekiem, którego chorobliwa ambicja zderza się z tempem potężnego miasta. Szczęśliwie trafiłem jednak do Północnej Karoliny, która mnie otrzeźwiła i pokazała jak można żyć. Przemyślałem swoje życie na nowo. Mam poczucie, że to czego doświadczamy tu na miejscu to treść, którą powinniśmy dzielić się z Wami, bo doskonale wiemy, jak młodzi ludzie harują w dużych polskich miastach, żeby zapewnić sobie dobry standard życia. Ale więcej nie oznacza lepiej, a pewnych rzeczy nie da się już cofnąć. Chociaż dziś jestem spokojniejszy i nauczyłem się bardzo wiele, to wciąż czuję, że dalej płonie we mnie ten sam ogień. Moja ambicja mówi mi "zrobisz to stary, choćbyś miał się zesrać". A ja wciąż ulegam, chyba nadal zbyt często, bo zapiski w moich notatnikach nadal są w stanie obudzić we mnie presję. Chyba tak już zostanie...


Jeżeli czytasz te słowa to bardzo Ci dziękuję za dotarcie do końca. Nie wiemy czy to dobry materiał na blogu o Ameryce, ale chcemy być szczerzy i chcemy pokazać, że piękna historia ma też swoje mroczne epizody. Mamy poczucie, że w Północnej Karolinie nauczyliśmy się czegoś, czym wypada dzielić się z innymi, bo wszystkim życzymy jak najlepiej i wiemy na swoim przykładzie, że czasami brakuje nam zdrowych wzorów w otoczeniu. Chcemy Wam przekazać - nie idźcie tą drogą, nie zatracajcie się, nie stawiajcie życia na ostrzu noża i nie dokonujcie niepotrzebnych poświęceń. Pamiętajcie o bliskich, pamiętajcie o tym, że żyć trzeba tu i teraz i absolutnie nie wolno bujać w obłokach wyobrażając sobie rzeczy, które jeszcze się nie wydarzyły, bo w momencie kiedy mogą się nie zdarzyć, ból psychiczny jest prz*jebany... Nie nakładajcie na siebie mega presji, bo to wyniszczające gówno. Lepiej robić coś powoli ale dobrze, niż na złamanie karku. Co ma być to będzie, ale zmarnowanego czasu nikt Wam nie odda. Szanujcie to, a być może unikniecie takich akcji, jakich my doświadczyliśmy.


Trzymajcie się.

423 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page