top of page

Od mieszczucha do... farmera? Jak zmienia nas pobyt w USA.



Powiadają, że człowiek przechodzi wewnętrzne zmiany średnio co kilka lat. Nowe doświadczenia, sytuacje, odbyte lekcje życia różnicują to jak spoglądamy na świat dookoła nas. Zawsze sądziłem, że jest w tym ziarno prawdy, ale nigdy nie myślałem, że tak bardzo zmieni się moje własne postrzeganie.



Z MIASTA NA PROWINCJĘ


Do USA lecieliśmy jako małżeństwo, które nazwałoby się typowymi mieszczuchami. Życie we Wrocławiu było szybkie i męczące, ale wtedy postrzegaliśmy to jako dobry znak, utwierdzenie w przekonaniu, że działamy w swoim żwawo i pracujemy ciężko na lepsze jutro. Półtoragodzinne wycieczki autobusem do pracy, zajęcia po pracy, własne ambicje do zrealizowania, to wszystko sprawiało, że wiele dni kończyliśmy "na rezerwie" gdzieś w okolicach północy i jedyne co nam zostawało z dnia to chwila czasu na refleksje zanim pokonywał nas sen. Pracowaliśmy oboje w korporacjach o światowym zasięgu, więc mieliśmy też poczucie pewnego sukcesu, szczególnie że w grę wchodziło środowisko międzynarodowe. I tak mijały nam kolejne lata, a dni zwykle wpadały w schemat "tydzień bez historii" i weekendy. Jak próbowaliśmy sobie przypomnieć co robiliśmy jakiś czas temu to w głowie pozostawała pustka. No ale przecież takich jak my w mieście jest mnóstwo. Wylot do USA zrodził w mojej głowie nowe ambicje. Chciałem któregoś dnia stanąć przy oknie mojego miejsca pracy na wysokim piętrze biurowca w Manhattanie i podziwiać panoramę Nowego Jorku utwierdzając się przy tym w przekonaniu, że właśnie zdobyliśmy świat. Chłopak i dziewczyna z Głogowa w samym sercu najpotężniejszego miasta świata. K*rwa, wtedy to była konkretna wizja...


Przed wylotem do Północnej Karoliny robiliśmy mały rekonesans, żeby zapoznać się z miejscem, które miało być naszym domem przez następne lata. Ludzie, którzy mieli okazję być po tamtej stronie mówili to samo - straszna dziura, wszędzie daleko, straszna nuda. Nie były to budujące rozmowy, ale spoko, my i tak byliśmy zupełnie przejęci samym wylotem i spełnieniem wielkiego marzenia. Poniekąd ludzie Ci mieli sporo racji, o czym przekonaliśmy się zaraz po wylądowaniu na lotnisku RDU International.


OD FRUSTRACJI DO MIŁOŚCI


Pierwsze miesiące dały nam mocno do zrozumienia jak bardzo różni się nasza obecna rzeczywistość od tego, co zostawiliśmy w Polsce. Rzeczywiście początkowo czuliśmy spory dyskomfort, szczególnie pod względem rozrywki. Morrisville to nie Wrocław, nie ma tu starówki z setką przeróżnych barów i restauracji, nie wystarczy wsiąść w autobus miejski czy tramwaj żeby jechać w miejsce gdzie tętni życiem. Nasze stare nawyki i przyzwyczajenia mocno cierpiały, a wraz z nimi rosła frustracja i nerwowość. Był nawet płacz po drodze. Do tego cała ta otoczka, zupełnie nowe środowisko. Wydawać by się mogło, że w tym momencie powinno powiedzieć się "p*erdolę, wracam" ale jednak, powolutku, małymi kroczkami, coś zaczęło się zmieniać...


Nie pamiętam już kiedy, ale w pewnym momencie siedzieliśmy z kawą na tarasie i oboje stwierdziliśmy, że chyba jednak lubimy to swoje nowe życie. Kiedy już poradziliśmy sobie z aklimatyzacją i z większością spraw, wtedy mogliśmy skupić się trochę na doświadczaniu tego miejsca. Zaczęliśmy doceniać spokój okolicy, bliską odległość do pracy, przepiękną pogodę, pozytywnych ludzi dookoła no i oczywiście to jak bardzo zmieniło się nasze życie. Powoli stare przyzwyczajenia zaczęły pękać i odpuszczać, traciły na wartości, już nie patrzeliśmy na otoczenie w ten sam sposób. Później poszło jak z górki. Zaszły ogromne zmiany...


ZMIANY, ZMIANY, ZMIANY


Kiedy myślę o swoim życiu, przyznaję otwarcie że jestem już zmęczony. Jestem zmęczony pogonią za sukcesami, przesadną ambicją, polowaniem na trofea, udowadnianiem, że jestem coś wart, imponowanie ludziom, od których poniekąd zależy moja przyszłość. Jestem zmęczony korporacyjnym światem i pracą, która wyżera resztki energii. Jestem zmęczony tłumami, korkami, pośpiechem, kolejkami, godzinami marnowanymi każdego dnia na czekanie w kolejce. Bardzo długo brnąłem przed siebie bez opamiętania i mimo wielu znaków jakie dawał mi organizm czy psychika twardo trwałem przy swoim, wręcz na siłę kontynuowałem tą wspinaczkę do celu. Nic dobrego z tego nie wyszło i dzisiaj bardzo żałuję, ale pewnie nie byłoby nas tutaj gdyby nasze życie toczyło się inaczej. Dopiąłem swego, ale życie pobrało ode mnie podatek.


Ostatnio odbyłem ciekawą rozmowę na temat tzw. teorii prowincjonalności. Rozwój gospodarczy i intelektualny nieustannie pędzi od kilkudziesięciu dobrych lat. Jakby spojrzeć na to, co osiągnęliśmy w ostatnich 120 latach to można powiedzieć, że całkowicie zmieniliśmy świat. Ale w którymś musiała musi przyjść weryfikacja, zatrzymanie się i analiza. Może takim momentem dla wielu jest obecna sytuacja i koronawirus. Czy to wszystko co osiągnęliśmy i czego dokonaliśmy sprawiło, że nasze życie jest lepsze niż kiedyś? Czy jesteśmy szczęśliwsi niż w przeszłości? Czy wszystko to jest nam naprawdę potrzebne? Czy wszystkie te udogodnienia, technologie i cały ten postęp sprawiły, że żyje nam się swobodnie i spokojnie? Ludzie zaczynają powoli rozumieć, że sens dnia ograniczył się do nieustannej pogoni i w wielu przypadkach nie wiadomo nawet dokąd ten bieg prowadzi. Relacje międzyludzkie stały się przelotnymi spotkaniami, nie do końca uczestniczymy w rozwoju swoich dzieci, najpiękniejsze czasy przelatują nam między palcami bezpowrotnie. Dlatego część zaczyna zwalniać i szukać "azylu" w miejscach mocno oddalonych od zgiełku i krzyku, wielkich aglomeracji i tłumów, gdzieś na peryferiach, prowincjach, na wsi, wśród natury i ciszy. Znowu chcemy żyć spokojnie i doświadczać każdego dnia w inny sposób niż nieustanna gonitwa. Myślę, że dzięki tej przeprowadzce my mocno wpasowujemy się w ten trend "prowincjonalności", o którym mowa.


Oczywiście tytułowy "farmer" to dość mocne nadużycie w naszym przypadku, ale jest to dobry kryptonim całego procesu zmian, jaki zachodzi w naszych głowach. Chcielibyśmy, żeby nasze życie znowu było proste i spokojne, a my zaczniemy w końcu zapamiętywać historie dni tygodnia. Północna Karolina jest idealnym miejscem dla takich ambicji i jesteśmy bardzo szczęśliwi, że wywiało nas właśnie tutaj. Poukładaliśmy swoje głowy, zmieniliśmy priorytety i udowodniliśmy sobie, że można żyć inaczej. Teraz pozostaje tylko realizować ten plan i dążyć do spełnienia nowych marzeń. Ani trochę nie żałujemy, że nasz mocno miejski "mindset" został zastąpiony przez "ducha country". Do miasta zawsze możemy pojechać/polecieć, spędzić tam super intensywny weekend i wrócić do siebie w pełni zadowolonym. Wielu z nas wydaje się, że jeśli mamy już żyć w USA to koniecznie w jakimś ikonicznym miejscu - Los Angeles, Nowy Jork, Miami, Chicago, San Francisco. Otóż my przekonaliśmy się, że to nieprawda. Wszystkie te miasta mamy w zasięgu ręki, w odległości maksymalnie kilku godzin lotu i kiedy zachodzi potrzeba to wsiadamy w samolot i lecimy na wycieczkę. Ale wracać do tego samego schematu sprzed lat? Nie sądzimy, żeby na ten moment był to dobry pomysł.


Północna Karolina nauczyła nas, że może być zupełnie inaczej, według naszej opinii o wiele przyjemniej. Obecny problem pandemii dodatkowo utwierdza nas w przekonaniu, że nasza wizja życia skierowana jest w dobrym kierunku. Gdyby ktoś kiedyś powiedział mi, że zakocham się w wiejskim klimacie to parsknąłbym śmiechem i podsumował to odpowiednią ripostą. Dzisiaj na przekór wszelkim wizjom życia w Ameryce ja wolę pozostać w świecie country i cieszyć się prostymi rzeczami. Jeszcze nie jesteśmy tam, gdzie prowadzą nasze marzenia, ale w spokoju spacerujemy w ich kierunku. Pewnego dnia z radością ogłosimy, że się udało... :)

300 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page