Przeprowadzka do Stanów Zjednoczonych nie była najłatwiejszym epizodem naszego życia i wielu rzeczy - które pomogły nam w adaptacji - nauczyliśmy się na własnych błędach i próbach. Wydaje nam się, że gdybyśmy mieli zrobić to jeszcze raz i posiadalibyśmy całą wiedzę, którą mamy teraz, byłoby to zupełnie inne doświadczenie. Załóżmy zatem, że znowu to robimy - lecimy zamieszkać w USA! Jakie byłyby nasze podstawowe założenia?
Przed wylotem do Stanów...
Przygotowalibyśmy się finansowo
Początek życia w USA jest drogi, nie ma co oszukiwać. Lądujemy w nowym kraju, nikt nic o nas nie wie i nie istniejemy w żadnych systemach finansowych - zerowa zdolność kredytowa, zerowy credit scoring, brak historii jakichkolwiek finansowych transakcji, kont bankowych, zakupów, spłat długów i innych takich rzeczy. To oznacza, że na samym początku nikt nam nie zaufa "na gębę" i każdy będzie się zabezpieczał dodatkowymi opłatami, które na nas nałożą. Jesteśmy zatem zmuszeni zamrozić trochę własnych środków zanim rozkręcimy się na dobre.
Uważamy, że brak odpowiedniego planowania finansowego jest przyczyną wielu nieudanych podróży do USA, szczególnie w gronie szczęśliwców którym udało się wylosować Zielone Karty. Plan finansowy ZAWSZE powinien być gotowy i dobrze przemyślany. Dla własnego spokoju i dla lepszego wejścia w nowe życie powinniśmy mieć odpowiednią poduszkę finansową żeby sprostać finansowym wyzwaniom na samym początku przygody.
Upewnilibyśmy się że stać nas na dobre ubezpieczenie zdrowotne
Things happen, jak to mówią Amerykanie. I te "things" kosztują tutaj fortunę. To nadal jedna z rzeczy, przez które zastanawiamy się czasem co my tutaj jeszcze robimy? Ale to kwestia naszego poczucia bezpieczeństwa - nie tylko zdrowotnego ale i finansowego. Kiedyś rozmawialiśmy o tym z jedną parą, którą spotkała niemiła sytuacja związana z ubezpieczeniem. Przez kilka lat mieszkania w USA płacili dość wysokie stawki za ubezpieczenie i nigdy nie mieli potrzeby korzystania z opieki zdrowotnej w jakimś szczególnie intensywnym interwale. Postanowili zatem zredukować swoje ubezpieczenie do najniższego możliwego pułapu. W tym samym roku kilka miesięcy później byli na wycieczce i niestety wzięli udział w stłuczce. Wypadek wyglądał na tyle poważnie, że przyjechała karetka i zabrała kierowcę do szpitala na badania. Sam transport, badania, opinia lekarska i jakieś tam środki przeciwbólowe liczono już w tysiącach dolarów. Zaproponowano nockę w szpitalu na obserwację, ale poszkodowany odmówił bo był świadomy ile to będzie dodatkowo kosztować. Takich historii jest tutaj mnóstwo, wiele z nich wypisanych markerem na kawałku kartonu, który mijacie w rękach bezdomnej osoby gdzieś na skrzyżowaniu ulic. Jak pisaliśmy, things happen, w Ameryce zupełnie przypadkowa sytuacja może zrujnować cały budżet więc jeśli jest możliwość to bierzemy najlepsze możliwe ubezpieczenie jakie mamy do wyboru - dla świętego spokoju.
Dobrym rozwiązaniem na początek przygody w USA może być ubezpieczenie turystyczne - na pierwsze kilka miesięcy. Istnieją takie ubezpieczenia gdzie nawet nie musicie płacić własnymi pieniędzmi tylko wszystko pokrywa firma ubezpieczająca - wy dostarczacie tylko rachunki. Nie kosztuje to wiele a daje mnóstwo spokoju. Niektóre z tych firm mają umowy partnerskie z placówkami w Stanach dzięki czemu komunikacja i załatwianie spraw jest naprawdę proste.
Wybralibyśmy spokojną okolicę zamiast miasta
Oczywiście to kwestia preferencji - my lubimy nasz klimat w Północnej Karolinie ale wiemy, że wielu ludzi nie potrafi żyć bez miejskiego rytmu. Ale - i to jest nasza osobista opinia - większość dużych miast w USA jest po prostu zepsuta - długo by wymieniać czemu. Z naszych podróży wyciągnęliśmy dla siebie taki wniosek, że lepiej nam polecieć do miasta jako turyści, spędzić miło czas, zmęczyć się tym całym zgiełkiem a potem wrócić do swojego gniazdka pomiędzy gęstymi drzewami niż odwrotnie, czyli mieszkać w mieście i robić sobie wypady do natury na "reset" i odpoczynek od miejskiego zgiełku. Mieszkanie w spokojnym miejscu gdzie ciężko na coś narzekać daje zupełnie inną perspektywę na życie, na którą miejski galop nie pozwala.
Będąc już w Stanach...
Od razu rozpoczęlibyśmy pracę nad "zaistnieniem" w amerykańskich systemach
Z załatwianiem spraw nie ma co czekać bo nigdy nie wiadomo jak długo potrwają procesy i o co urzędnicy mogą się przyczepić. Takie rzeczy jak karta SSN czy prawo jazdy dobrze mieć z głowy już na samym początku jako, że są wymagane przy załatwianiu wielu spraw i czasami ludzie utrudniają życie.
To samo z naszym finansowym "śladem" w Stanach - nie czekalibyśmy tylko od razu pozakładali konta bankowe, uruchomili karty kredytowe, karty zakupowe w sklepach i pracowali na dobry credit scoring. Prosta metoda - płać, spłacaj, płać spłacaj, a przy tym nie przekraczaj limitów. Do tego oczywiście kredyty - czy to na samochód czy pralkę, cokolwiek, niech się spłaca i generuje historię na raportach.
Może teraz nie jest najlepszy czas ze względu na warunki ekonomiczne, ale osobiście żałujemy że od razu nie zdecydowaliśmy się poszukać domu i wziąć pożyczki. My opuszczaliśmy Polskę z przekonaniem, że zostaniemy w Stanach na jakiś czas więc to by niczego nie zmieniło. Poza tym dom może się wydawać problemem na głowie, ale nie jest - szczególnie w naszej okolicy rynek jest gorący i zawsze znajdą się chętni na kupno. Oprócz tego to również dobra decyzja finansowa - domy zyskują na wartości w czasie więc można przy tym jeszcze odłożyć trochę grosza.
Systemu nie przeskoczysz - musisz nauczyć się grać według zasad. Przekonaliśmy się o tym kiedy po 2 latach mieszkania w Stanach mieliśmy trudności z kredytem na drugi samochód ponieważ "mieliśmy tylko 2 linie kredytowe zamiast 3" :) I to nic, że ogólnie nasza sytuacja finansowa wyglądała super - analitykowi po drugiej stronie telefonu pokazywało że jesteśmy "be" i koniec. Ameryka chce żebyś miał długi :)
Próbowalibyśmy "żyć normalnie" od samego początku
Pierwszy rok w Stanach był dla nas dość ciężki ale to głównie z powodu tego, że nie wiedzieliśmy do końca co ze sobą zrobić. Żyliśmy po studencku - z dwoma stolikami, czterema krzesłami i materacem do spania. Praca, zakupy, spanie itd. Wszystko kręciło się wokół ustabilizowania i "ogarnięcia się" w nowym miejscu - cokolwiek to znaczyło bo do dzisiaj nie wiemy :) Dopiero jak powiedzieliśmy sobie dość, urządziliśmy jakoś mieszkanie, zaczęliśmy korzystać z okolicznych udogodnień i trochę głębiej chłonąć lokalną kulturę, poczuliśmy się dużo lepiej. Ważne jest żeby "odnaleźć się" w nowym miejscu i żyć "jak u siebie" - na ile to możliwe, poznać nowych ludzi, odkryć fajne miejsca czy znaleźć zajęcie sprawiające satysfakcję. Bez tego nie da się ocenić czy w danym miejscu jest nam dobrze czy nie.
Szybciej zaadaptowalibyśmy się do realiów życia w USA
Szkoda nerwów, po prostu. Cenę naszego pierwszego samochodu negocjowaliśmy jakieś 8 godzin i dosłownie pękały nam głowy. Przy kupowaniu drugiego auta po 6 godzinach rozmów sam szef szefów siedział z nami i próbował nas jakoś przekonać do decyzji i nie mógł przy tym wyjść z szoku że wciąż mamy obiekcje. Wiele elementów naszego domu zostało wykonanych w absurdalnie amatorski sposób co byłoby niedopuszczalne w Polsce na taką skalę. Do tego zupełnie nieprzymyślana funkcjonalność pomieszczeń. Z innej beczki - jak kilkudniowy pobyt w szpitalu może kosztować trzydzieści tysięcy dolarów? Do tego do dzisiaj nie rozumiemy czemu pizza polewana jest wielką chochlą roztopionego masła skoro sama w sobie ma już ze 4000 kalorii :) Ale jest jak jest, to jest Ameryka a nie Polska. Można narzekać, denerwować się i klnąć w niebiosa ale i tak niewiele zmienimy. I ta świadomość, umiejętność pogodzenia się z rzeczywistością i zaakceptowanie panujących reguł sprawia, że życie tutaj jest O WIELE łatwiejsze.
O co chodzi z kredytami na samochody? Amerykanin wchodzi do salonu, mówi "chcę auto X, chcę płacić Y, dajcie mi kredycik i wyjeżdżam" - kilkadziesiąt minut i Amerykanin opuszcza salon w nowej furze. Polak wchodzi do salonu, mówi "zastanawiam się nad autem X", po czym dostaje ofertę Y, prosi o szczegółową ofertę (której jeszcze nie ma bo wszystko na tym etapie jest szacowane), przejeżdża przez wszystkie możliwe numery, liczy w głowie jak bardzo chcą go zrobić w ch*ja, odrzuca ofertę raz, drugi i dziesiąty dopóki numerki się nie zgadzają. Dzień zamienia się w noc a impas trwa, sprzedawcy niemal płoną z nerwów i nie potrafią zrozumieć co jest nie tak. W tym samym czasie 10 innych Amerykanów zdążyło już wyjechać samochodami z salonu.
Amerykanie bardzo często zmieniają samochody więc nie martwią się o procenty i odsetki, my jesteśmy nauczeni kalkulacji w najmniejszym detalu. Amerykanie również nie traktują domu jako ostatecznej życiowej decyzji. Ot, kupię, pomieszkam, sprzedam, coś nowego znajdę, może w innym stanie, może kamper, kto wie. Różnica w mentalności może być przytłaczająca i frustrować do oporu. Lepiej nauczyć się grać w grę i oszczędzić sobie mnóstwo nerwów :)
Nie przejmowalibyśmy się tak bardzo naszym akcentem
Wiele osób odczuwa potrzebę perfekcyjnej komunikacji po angielsku w trakcie rozmowy z kimś dla kogo angielski jest czymś naturalnym. Nie ma nic złego w dążeniu do poprawy własnego akcentu ale można za to nabawić się kompleksów jeśli traktujemy się z tego powodu gorzej. A to odbija się na interakcji z ludźmi dookoła. Szkoda nerwów, można sobie trochę odpuścić. Po pierwsze - prwadopodobnie nigdy nie będziemy rozmawiać z takim akcentem jak Amerykanie. Po drugie - na amerykańskich ulicach usłyszycie tysiące przeróżnych akcentów, a niektóre z nich brzmią naprawdę skomplikowanie w porównaniu do naszego twardego, wschodnioeuropejskiego stylu. W końcu to są Stany Zjednoczone - ziemia obiecana dla wszystkich, prawda ? :) Myślę, że wszyscy tego doświadczamy jak przeprowadzamy się za granicę. Więcej pewności siebie i głowa do góry!
To by było na tyle. Podsumowując powyższe można powiedzieć, że do ponownego wylotu do Stanów przygotowalibyśmy się zarówno od strony technicznej jak i mentalnej. Mielibyśmy więcej wiary w swoje możliwości. W krótszym czasie dostosowalibyśmy się do nowej kultury i zaczęli grać według panujących zasad. Mniej porównywania życia w Polsce i w USA. Więcej otwartości na nowe doświadczenia. Spróbować żyć "normalnie", urządzić się i znaleźć swoje miejsce, zainteresowania, rzeczy które lubimy. Nie byłaby to pewnie bułka z masłem, ale czujemy że z tymi kilkoma założeniami całe przedsięwzięcie byłoby nieco łatwiejsze do dźwignięcia :)
Cheers!
Super, dzięki. Jest to jakaś baza wyjściowa.
Pozdrawiam serdecznie :)
Mam jedno pytanie, został poruszony ważny aspekt finansowy (poduszka finansowa) wiadomo każdy ma inny styl życia itp., jesteście w stanie przybliżyć o jakich kwotach mowa (na osobę)? Jakiś zakres, tak żeby nie „liczyć” każdego centa :p i spać spokojnie.
Pozdrawiam i dzięki za artykuł.